„Fotograficzna dokumentacja Zagłady”– druga część wykładu Jacka Leociaka - Fototekst
Tomasz Stempowski | On 26, lt. 2013
Prof. dr hab. Jacek Leociak w wykładzie Fotograficzna dokumentacja Zagłady – zdjęcia wykonywane oficjalnie i nieoficjalnie przez Niemców: perspektywa ofiar kontynuował wątki rozpoczęte przed miesiącem. Wcześniej opowiadał o zdjęciach robionych z perspektywy sprawców, teraz skupił się na ofiarach i świadkach.
Rozpoczął od opowieści o fotografach łódzkiego getta: Mendlu Grossmanie i Henryku Rossie. Obaj pracowali dla działu statystycznego, gdzie przede wszystkim robili zdjęcia portretowe do dokumentów identyfikacyjnych. Mogli oficjalnie posługiwać się aparatami fotograficznymi, nie wolno im jednak było fotografować tego, co chcieli. Obaj nie podporządkowali się zakazom.
Mendel Grossman robił fotografie także potajemnie czy, jak podkreślił prof. Leociak, „pod przykryciem”. Ta metafora w jego przypadku miała sens całkiem dosłowny. Grossman ukrywał aparat w specjalnie przygotowanym płaszczu i przez otwór robił zdjęcia. Charakterystyczną ich cechą jest dążenie do indywidualizacji ofiar. Doświadczenie getta to doświadczenie tłoku, masy ludzkiej. Grossman szukał jednostki. Robił dużo portretów, wydobywał z tłumu indywidualności, odpowiednio posługując się głębią ostrości obiektywu.
Umarł na serce na kilka dni przed końcem wojny, jednak wcześniej ukrył negatywy. Pozostawił około dziesięciu tysięcy kadrów. Jego siostra wydobyła je i zabrała do Palestyny do kibucu na pustyni Negew, gdzie niestety spłonęły w czasie wojny o niepodległość Izraela. Do dziś przetrwały tylko odbitki, które zrobił w getcie i dał na przechowanie znajomym.
Henryk Ross oprócz oficjalnych zdjęć zostawił dużo obrazów życia towarzyskiego i rodzinnego. Te zdjęcia pokazują zupełnie inne getto. Ludzie na nich widoczni śmieją się, są weseli. Nie widać po nich głodu, strachu, cierpienia. W pierwszej chwili zbijają z tropu, trzeba jednak pamiętać, że przedstawieni na nich ludzie należeli do swoistej elity getta, do grona uprzywilejowanych. Susie Linfield, autorka książki „Cruel Radiance”, zauważa, że w najgorszym razie zdradzili oni innych, w najlepszym byli chronieni i przyzwyczajeni do cierpienia wokół nich. Dodaje jednak także, że w ciągu roku niemal wszyscy z nich zginęli.
Jacek Leociak zwrócił uwagę na jeszcze jedną cechę zdjęć Rossa. Niemal wszystkie są uszkodzone. Ross ukrył je w ziemi. Wilgoć sprawiła, że część emulsji rozpłynęła się. Gdy po wojnie je wydobył, na wielu kadrach były jakieś zacieki, czarne plamy, ubytki. Według Leociaka te skazy są nie tyle wadą, co dodatkową warstwą, jakby piętnem historii, stygmatem zagłady, który każe inaczej spojrzeć na zwyczajne z pozoru sceny.
Opowieść o fotografiach świadków Jacek Leociak rozpoczął od nawiązania do wątku, który poruszył przed miesiącem. Na fotografii przedstawiającej Stroopa kierującego akcją pacyfikacji getta warszawskiego widoczny jest odwrócony tyłem polski strażak. W getcie w czasie powstania pracowało pod nadzorem Niemców około 160 strażaków. Nie gasili oni pożarów, lecz zabezpieczali budynki wskazane przez Niemców. Jednym z nich był Leszek Grzywaczewski pracujący w 3. plutonie czwartego oddziału warszawskiej straży pożarnej, mającej swój posterunek przy ul. Nowolipki, u wylotu z getta. Przebywając w getcie, zrobił potajemnie kilkanaście fotografii. Kilka wykonanych z narożnej klatki schodowej szpitala św. Zofii, z okna, z którego widać ul. Żelazną i Nowolipie, układa się w fotoreportaż pokazujący Żydów prowadzonych na Umschlagplatz.
Szczególną uwagę prof. Leociak zwrócił na fotografię, która jako jedyna została opisana na odwrocie: „Niemcy podpalają kamienice opuszczone przez Żydów. Z balkonu na ostatnim piętrze rodzina składająca się z pięciu lub sześciu osób przygotowuje się do samobójczego skoku. Nie wyszli na rozkaz Niemców i teraz nie mogą już uciec. Nie pomogliśmy im, choć technicznie byłoby to możliwe”.
Uderzające jest ostatnie zdanie. Grzywaczewski nie musiał go pisać, nie opisuje ono zawartości kadru, ale mówi o jego emocjach i postawie. Fotografia pokazuje scenę opisaną wyżej, widoczną w głębi. Na pierwszym planie są strażacy. Pierwszy patrzy w kierunku płonącej kamienicy, drugi z wyrazem smutku na twarzy odwraca wzrok.
Prof. Leociak zauważył, że ujęcia przedstawiające Żydów skaczących z płonących budynków znaleźć można także w raporcie Stroopa. Są one jednak inne, przekazują spojrzenie sprawcy. Brak w nich emocji widocznych u Grzywaczewskiego. Przy tej okazji postawił pytanie: Jak to jest, że fotografuje się to samo, a jednak zupełnie inaczej? Co tak naprawdę różni zdjęcia wykonane z różnych perspektyw: sprawcy, świadka i ofiary?
Grzywaczewski przeżył wojnę. Jego zdjęcia przechowywane są obecnie w Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. W 1992 r. w tomie „Wspomnienia strażaków uczestników Powstania Warszawskiego” ukazały się jego wspomnienia pt. „Strażackie lata”.
Na koniec prof. Leociak wrócił do zdjęć wykonanych przez ofiary. Ich szczególnym przypadkiem są cztery zdjęcia z Auschwitz zrobione przez członków Sonderkommando. Przedstawiają zagładę węgierskich Żydów: wrzucanie ciał pomordowanych do dołów paleniskowych, nagie kobiety idące do gazu, drzewa i niebo. Są źle wykadrowane, niewyraźne, przekrzywione, ale więcej pokazać się nie da. Nie ze względów technicznych, ale dlatego, że te obrazy docierają do granic przedstawialnego.
Niektórzy, jak Claude Lanzmann, uważają, że takich fotografii nie należy pokazywać, bo nie sposób pokazać zagłady. Obraz może tylko kłamać. Jednak prof. Leociak jest innego zdania, jak powiedział „wierzy w obraz”. Tych zdjęć nie można odrzucić, choćby dlatego, że byli ludzie, którzy ryzykowali dla nich życie. Oni chcieli je pokazać i chcieli, żebyśmy na nie patrzyli.
Wykład odbył się 26 lutego 2013 r. w Centrum Edukacyjnym IPN im. Janusza Kurtyki „Przystanek Historia” w Warszawie w cyklu Holokaust – sposoby przedstawiania (teksty – obrazy – muzea – topografia).
autor: Tomasz Stempowski
Dodaj komentarz