Poziom na dwa łamy - Fototekst
Tomasz Stempowski | On 07, Maj 2016
Sądząc po rozbudowanym tytule: Poziom na dwa łamy. Śląska fotografia prasowa w „Trybunie Robotniczej” i „Dzienniku Zachodnim” 1960-1989, przypuszczałem, że książka Arkadiusza Goli będzie pełną suchych faktów naukową monografią. Jednak nie znalazłem w niej kolumn cyfr, tabelek, i statystyk. Autor oparł swoją opowieść na zebranych przez siebie relacjach. Bardzo rzadko odwołuje się do dokumentów. Wadą takiego podejścia jest nieścisłość. Autor przyznaje, że czasami jego rozmówcy inaczej przedstawiali te same wydarzenia. Zaletą jest wgląd w nieznane aspekty pracy fotoreporterów prasowych w PRL-u i… ciekawa lektura.
Gola zajął się fotografami pracującymi dla dwóch śląskich dzienników związanych z Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą. „Trybuna Robotnicza” ukazująca się od 2 lutego 1945 r. (początkowo jako „Trybuna Śląska”) była oficjalnym „organem” Komitetu Wojewódzkiego PZPR. (Słowo „organ”, dziś już trochę anachroniczne, miało oznaczać, że gazeta stanowi jedność z partią.) To dawało jej uprzywilejowaną pozycję, nie musiała na przykład bać się częstych wówczas braków papieru. Publikowała pisane drętwym oficjalnym językiem artykuły o pracy śląskich zakładów oraz relacje z partyjnych zebrań. W latach 60. i 70. ukazywała się w nakładzie 600 tys. egzemplarzy w dni powszednie, a wydanie sobotnio-niedzielne osiągało 970 egz. Pracowali dla niej: Zygmunt Wieczorek, Bogdan Kułakowski, Stanisław Gadomski, Józef Chojkowski, Władysław Dziurzycki, Henryk Piecha, Włodzimierz Wawrzynkiewicz, Ryszard D’Antoni, Bogdan Krasicki, Władysław Morawski.
„Dziennik Zachodni”, wydawany od 6 lutego 1945 r., również był tubą propagandową partii. Poruszał jednak także tematykę bardziej rozrywkową i, co ważne, robił to w luźniejszej formie. Jego nakład sięgał 150 tys. w dni powszednie i 340 tys. w wydaniu magazynowym. Dla „Dziennika” fotografowali Józef Makal, Jacek Tomeczek, Władysław Morawski, Janusz Ciemiński, Marian Wesołowski.
Polityczny charakter obu pism wyznaczał ramy pracy zatrudnionych w nich fotoreporterów. Ramy, które wielu z nich krępowały. Nie chodzi o warunki techniczne. Te nie były złe. Fotografowie mieli do dyspozycji dobre zachodnie aparaty i dostarczane przez redakcje filmy. Musieli jednak oszczędnie używać przycisku migawki. W latach 60. obowiązywał ich limit 3 zużytych klatek filmu, na każdy kadr nadający się do publikacji. Istotniejsze jednak było to, że w żadnej z dwóch gazet zdjęcia nie stanowiły samodzielnego środka wyrazu lecz publikowane były w formie pojedynczych ujęć ilustrujących artykuły. Fotoreporterów obowiązywały też mniej lub bardziej jasno wyrażone wytyczne odnośnie do tego, co powinni, i tego, czego nie wolno im było fotografować.
Cenzura pilnowała, żeby w prasie nie pojawiły się treści kompromitujące władzę. W przypadku fotografii nie musiała interweniować zbyt często. Wystarczyło, że fotografowie i redaktorzy liczyli się z jej obecnością. Zdjęć budzących kontrowersje po prostu nie zamawiano. Jeśli zostały zrobione, zatrzymywano je już w redakcji. Fotoreporterzy wiedzieli, jakich ujęć się od nich oczekuje, i z reguły właśnie takie robili. Jerzy Lewczyński w rozmowie z autorem książki ujął to tak:
Fotografia prasowa w tamtych latach była taka jak Śląsk. Ten region wtedy był kuźnią robotniczą, najważniejszy był wytop stali, wydobycie węgla i wszystko było w pewien sposób podporządkowane tym celom, także fotografia, która miała działać propagandowo. Cała obłuda propagandy sukcesu polegała na tym, że ludzi trzeba było przekonać, że na Śląsku jest najlepiej, że naprawdę warto ciężko pracować i poświęcać się. Wszystko jednak ocierało się o ludzką wrażliwość.
Każda strona gazety przed posłaniem do cenzury była zatwierdzana przez redaktorów odpowiedzialnych za poszczególne działy oraz przez kierownictwo redakcji. Dbali oni nie tylko o to, żeby nie pokazać czegoś nieodpowiedniego, ale także o to, aby to, co powinno kojarzyć się pozytywnie, wyglądało odpowiednio dobrze. Dotyczyło to zwłaszcza wizerunków przywódców partyjnych i państwowych. Zazwyczaj korzystano z mocno wyretuszowanych portretów przechowywanych w redakcyjnych archiwach. Problem pojawiał się, gdy trzeba było zamieścić zdjęcia z jakiejś imprezy, w której brał udział partyjny dostojnik. Niektórzy nie byli zbyt fotogeniczni i trudno było zrobić im dobre, to znaczy ładne, zdjęcie. Tak na przykład było z pierwszym sekretarzem PZPR Edwardem Gierkiem, który często w najważniejszych momentach uroczystości marszczył brwi i mrużył oczy. Aby poradzić sobie z tym problemem, fotografowie mieli przygotowany wcześniej zestaw jego różnej wielkości „dobrych” profili, którymi zastępowali te „nieudane”. Taki fotomontaż został użyty w zdjęciu Zygmunta Wieczorka pokazującym Gierka w katowickim Spodku w 1976 r. Zdarzało się też, że jeśli w jakimś wydarzeniu brało udział dwóch ważnych dostojników, a fotoreporterowi nie udało się sfotografować ich razem, postać jednego z nich wklejano do kadru z drugim. Po wyretuszowaniu obrazu ze względu na niska jakość rastrowego druku te ingerencje były niezauważalne.
Innym rodzajem manipulacji było inscenizowanie niektórych wydarzeń na potrzeby fotoreporterów. Zygmunt Wieczorek wspomina, że kiedyś zabłądził i spóźnił się na uroczystość wmurowania kamienia węgielnego pod dom kombatanta w Lublińcu. Na jego prośbę wojewoda Jerzy Ziętek kazał odkopać akt erekcyjny i odegrać jeszcze raz całą uroczystość, dzięki czemu gazeta miała potrzebne jej zdjęcia.
Bogdan Kułakowski z „Dziennika Zachodniego” wspomina jeszcze inny rodzaj manipulacji. Kiedyś posłano go do huty, gdzie fotografował ubranych w czyste kombinezony hutników pijących wodę mineralną. Zlecenie dostał po tym, jak robotnicy huty zaprotestowali, że nie dostają napojów chłodzących w czasie pracy przy piecach. Innym kuriozalnym przykładem propagandy przytoczonym przez tego fotografa są zdjęcia, które robił górnikom. Wielokrotnie zjeżdżał pod ziemię, żeby ich fotografować i zawsze towarzyszyło mu kilku ludzi z mokrymi ręcznikami. Wycierali oni górnikom twarze z pyły węglowego, tak żeby na zdjęciach były czyste. Podobno ówczesny pierwszy sekretarz KW PZPR Zdzisław Grudzień nie lubił, żeby pokazywać ciężkie warunki pracy.Pozytywny przekaz, którego domagały się gazety, był jednak ograniczony geograficznie. W 1973 r. fotograf „Panoramy” został wysłany do stolicy Austrii z okazji rocznicy bitwy pod Wiedniem. Zrobił tam zdjęcia przedstawiające uśmiechniętych, zadowolonych ludzi. Nie zostały one opublikowane, bo zbytnio kontrastowały z szarą rzeczywistością PRL-u.
Ściśle zakazane było także pokazywanie na fotografiach życia religijnego, a nawet jakichkolwiek symboli religijnych. Pod tym względem redakcje partyjnych gazet chciały być świętsze od papieża. Józef Makal z „Dziennika Zachodniego” daje przykład swojego – jak pisze – najbardziej tragicznego zdjęcia. Zrobił je w czasie powodzi. Przedstawiało rodzinę w gospodarstwie rolnym otoczonym przez wodę. Troje ludzi stało na ziemi, tylko jedna kobieta weszła po kolana do wody. Chwilę po zrobieniu fotografii amfibia, w której płynął Makal, uderzyła w słup wysokiego napięcia i przewróciła go. Kobieta została porażona prądem i zmarła. Zdjęcie nie zostało opublikowane, ponieważ w kadrze po lewej stronie widoczny był krzyż. Autor wysłał je jednak na konkurs fotografii prasowej do Związku Radzieckiego, gdzie zostało nagrodzone. Dopiero wtedy wydrukowała je jego gazeta.
Wieloletnie poddanie ograniczeniom narzuconym przez redakcje partyjnych gazet i cenzurę miało duży wpływ na pracę fotoreporterów. Przede wszystkim wykształciło u nich silną autocenzurę, wskutek czego nie fotografowali niektórych tematów. Wiedzieli, że nie ma szans na publikację przedstawiających je zdjęć. Oczywiście od tej reguły były wyjątki. Jednak siła uwarunkowania przez politykę redakcji była duża, co uwidoczniło się w okresie powstawania „Solidarności”. Bogdan Kułakowski z „Trybuny Robotniczej” wspomina, że kiedyś doszło do prowokacji przed kopalnią „Sosnowiec”. Gdy górnicy wychodzili z szychty, SB rzuciła ampułki z gazem łzawiącym. Redaktorzy gazety i fotoreporterzy, gdy się o tym dowiedzieli, zaczęli dyskutować, czy wysłać tam ekipę, czy nie. W tym czasie do redakcji przyjechał z gotowymi zdjęciami młody fotoreporter pracujący jako wolny strzelec Marek Dworczyk. Kułakowski skomentował to słowami:
Zachował się tak, jak powinien postąpić się w takiej sytuacji rasowy fotoreporter, a myśmy w tym czasie siedzieli w stołówce i czekali na decyzje. Starsze pokolenie fotoreporterów musiało „mentalnie dorosnąć” do działania w nowej rzeczywistości.
Powstanie i działalność śląskiej „Solidarności” najintensywniej dokumentował Władysław Morawski z „Trybuny Robotniczej”, a poza nim Józef Żak, fotografujący dla „Dziennika Zachodniego” i Stanisław Jakubowski z Centralnej Agencji Fotograficznej.
Duże zmiany w pracy fotoreporterów prasowych przyniósł stan wojenny. Przede wszystkim wstrzymano wydawanie większości gazet (nie dotknęło to „Trybuny Robotniczej”). Fotoreporterzy nie byli wpuszczani do pomieszczeń redakcji. Nie mieli dostępu do pozostawionego w nich sprzętu i, co może ważniejsze, swoich archiwów fotograficznych. Tylko kilku z nich udało się podstępem odzyskać pozostawione negatywy.
W warunkach stanu wojennego większość fotoreporterów „Trybuny” i „Dziennika” nie podjęła ryzyka robienia zdjęć pokazujących represje i opór społeczny. (Wyjątkami byli Władysław Morawski i Jacek Tomeczek). Mimo to powstało wówczas całkiem sporo fotografii. Ich autorami byli jednak głównie amatorzy. Pacyfikację strajku w kopalni „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu fotografował z okien najbliższego bloku jej pracownik Bolesław Dymiński. Szturm na kopalnię „Wujek” udokumentowali Leonard Stankiewicz oraz Marek Janicki. Ten pierwszy, tak jak Dymiński, fotografował z okien pobliskiego bloku. Drugi znalazł się przypadkowo obok kopalni, gdy wracał z odebranym właśnie z naprawy aparatem fotograficznym. Zdjęcia robił, ukrywając aparat pod kurtką.
Książka Arkadiusza Goli jest cenna przede wszystkim dlatego, że pokazuje słabo znaną stronę pracy fotoreporterów prasowych. To że ich zdjęcia podlegały cenzurze, jest ogólnie znane, jednak mało kto zdaje sobie sprawę, jak w praktyce kształtowała ona ich postawy. Przykłady manipulacji, jakim poddawane były fotografie, uświadamiają skalę partyjnej propagandy, ingerującej zarówno w kształt pojedynczych kadrów, jak całej dostępnej dla społeczeństwa ikonosfery. Jej działania kształtowały nie tylko odbiorców obrazów, ale także ich twórców. W ostatecznym rozrachunku nie udało się jednak całkowicie stłumić niezależnej fotografii. W dramatycznych momentach spod kontroli wyłamali się niektórzy zawodowcy, i – co chyba ważniejsze – po aparaty sięgnęli amatorzy.
Na końcu książki Gola pisze o losach archiwów fotografów „Trybuny Robotniczej” i „Dziennika Zachodniego”. To smutny rozdział. W stanie wojennym wiele negatywów zostało zniszczonych przez SB, właściwie nie wiadomo z jakiego powodu. Archiwum Czesława Datki pozbyła się podobno rodzina, gdy po jego śmierci porządkowała mieszkanie. Zdjęcia Józefa Makala, przechowywane w szafie w budynku prasy śląskiej, zaginęły, prawdopodobnie wyrzucone na śmieci w czasie remontu. Zbiory innych fotografów pozostają nieuporządkowane i nieopisane.
Przed archiwistami i badaczami stoi zatem ogromne zadanie. Pozbierać to, co zostało, zabezpieczyć, skatalogować i… napisać historię polskiej fotografii prasowej. W gruncie rzeczy trzeba zaczynać od początku. Badania prowadzić trzeba dwutorowo. Oprócz tego, co ukazało się drukiem, należy opisać także tę część twórczości fotoreporterów, która nie ujrzała światła dziennego i ciągle spoczywa w archiwach. Książka Goli to krok w tym kierunku.
autor: Tomasz Stempowski
Dodaj komentarz