John Vachon. Trzy razy Polska - Fototekst
Tomasz Stempowski | On 19, Maj 2014
W Domu Spotkań z Historią w Warszawie można obejrzeć zdjęcia Johna Vachona. To kolejna wystawa prezentująca obraz Polski zarejestrowany obiektywem zagranicznego fotoreportera. Vachon jest jednak chyba najbardziej renomowany z dotychczas prezentowanych twórców. Jego nazwisko pojawia się w większości podręczników historii fotografii.
Wernisaż odbył się 16 maja. Organizatorzy śpieszyli się z przygotowaniami, żeby zdążyć przed przypadającą na 19 maja setną rocznicą urodzin fotografa. Na uroczystości obecne były córki fotografa, zastępca ambasadora Stanów Zjednoczonych Douglas C. Greene oraz twórcy wystawy: Tomasz Markiewicz i Sławomir Rybałtowski. Zapowiedziano także rychłe wydanie katalogu.
John Vachon urodził się w 1914 roku w St. Paul w Minnesocie. W 1934 roku ukończył tam St. Thomas College. Karierę fotografa rozpoczął w 1936 roku w Urzędzie Ochrony Rolnictwa (Farm Security Administration – FSA), gdzie początkowo jego praca polegała na podpisywaniu zdjęć. Stopniowo zaczął jeździć w teren z innymi fotografami. W ten sposób uczył się fachu od znamienitych kolegów: Bena Shana, Walkera Evansa i Arthura Rothsteina. W październiku 1938 roku Szef Sekcji Historycznej Roy Stryker wysłał go na pierwszą samodzielną wyprawę fotograficzną do Nebraski, ale dopiero w 1941 roku został etatowym fotografem agencji. Następnie, w latach 1942-1943, pracował dla Biura Informacji Wojennej (Office of War Information – OWI), a później, w 1944 roku, wraz Royem Strykerem dla koncernu naftowego Standard Oil.
W latach trzydziestych i czterdziestych Vachon był jednym z tych, którzy na filmie fotograficznym uwiecznili obraz społeczeństwa amerykańskiego doby wielkiego kryzysu. Dokonania z tego okresu uczyniły go prawdziwym klasykiem amerykańskiej fotografii dokumentalnej.
(Ich wybór można obejrzeć w publikacji elektronicznej John Vachon’s American Portraits. Pictures and Letters from the Road dostępnej na stronie Photos of The Great Depression (thegreatdepressionphotos.com) tutaj).
W 1945 roku Vachon służył w armii. W następnym roku pracował jako fotograf dla United Nations Relief and Rehabilitation Administration. Od 1947 do 1949 roku fotografował dla magazynu Life, a następnie przez ponad dwadzieścia lat, do 1971 roku, dla Look. Zmarł w 1975 roku.
Vachon odwiedził Polskę trzykrotnie – w 1946, 1956 i 1964 roku. Na wystawie w DSH można obejrzeć fotografie zrobione w trakcie każdej z tych wizyt, ale największe wrażenie robią te z roku 1946. Wojna się już wtedy skończyła, ale jej ślady były jeszcze widoczne wszędzie dookoła. Nie tylko w krajobrazie i zabudowie, ale przede wszystkim w ludziach. Vachon doskonale to uchwycił. Emocje zawarte w jego kadrach silnie oddziałują do dziś. Na wystawie miałem okazję rozmawiać ze starszym mężczyzną, który zatrzymał się przed wielkoformatową reprodukcją zdjęcia przedstawiającego repatriantów przybyłych z Syberii, przechodzących w Katowicach z jednego pociągu do drugiego. Mężczyzna powiedział pół żartem, pół serio, że do dziś cierpi na syberyjską chorobę – z oczu płyną mu łzy. On też z rodziną był za Uralem. Gdy wrócił w 1946 roku, miał 6 lat. Polska była dla niego wybawieniem. Ale nie dla wszystkich z jego rodziny – młodsza siostra zmarła na obczyźnie.
Tego typu wystawy pozwalają zauważyć, w jak różny sposób ludzie reagują na fotografie, jak percepcja uzależniona jest od doświadczenia. To dwie całkiem inne sytuacje: jedna – gdy ze zdjęć dowiadujemy się czegoś nowego, czego sami nie przeżyliśmy; druga – gdy na fotografiach rozpoznajemy własną przeszłość. W przypadku zdjęć Vachona możliwe jest spotkanie ludzi o obu tych podejściach.
Podobne spostrzeżenia skłoniły wcześniej córkę fotografa, Ann Vachon, do opublikowania wyboru jego fotografii i listów do żony z 1946 roku. Podczas podróży do Polski miała przy sobie kolekcję kilkudziesięciu zdjęć ojca. Pokazała je Polce, z którą jechała w przedziale. W jej oczach zobaczyła łzy i zrozumiała, że te zdjęcia są naprawdę ważne. Bardziej, niż myślała. Książka Poland, 1946. The photographs and Letters of John Vachon ukazała się w 1995 roku nakładem Smithsonian Institution.
W 1946 roku Vachon przyjechał do Polski udokumentować działalność Administracji Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy (United Nations Relief and Rehabilitation Administration – UNRRA). Wydaje się, że praca dla tej organizacji nie w pełni mu odpowiadała. Nie chodzi o to, że nie popierał jej celów, przeciwnie, uważał, że jej działalność jest bardzo ważna. Jednak to, czego oczekiwano od niego jako fotografa, nie bardzo odpowiadało jego temperamentowi. Ukształtowała go praca dla FSA. W liście wysłanym do żony pisał, że naprawdę dobrze może fotografować tylko dla Roya Strykera i tylko praca dla niego przynosi mu prawdziwą satysfakcję. W Polsce próbował robić zdjęcia podobne do tych z podróży po Stanach Zjednoczonych. Lubił ten styl pracy i te tematy. Chciał swobodnie jeździć po kraju, zatrzymywać się w małych miejscowościach i wsiach i fotografować zwykłych ludzi. Kilkakrotnie udało mu się w Polsce tak pracować, ale jego rutynowe zadania polegały na dokumentowaniu oficjalnej działalności UNRRA. Zdjęcia, które jemu się podobały, z punktu widzenia jego przełożonych były właściwie bezużyteczne. Oczekiwali oni ujęć, na których będzie widać pracowników UNRRA oraz towary, maszyny, żywność i wszelkie dobra dostarczone przez tę organizację. Vachonowi to nie wystarczało. W FSA i OWI wprawdzie też musiał dokumentować określone tematy, ale miał chyba więcej swobody w wyborze sposobu fotografowania. W UNRRA okazało się, że właśnie te zdjęcia, które uważał za najlepsze, nie zostaną opublikowane. Czym ciekawsze ujęcie, tym mniejsze szanse na to, że zadowoli jego szefów. To powodowało frustrację. W rezultacie Vachon zaczął pracować dwutorowo. Dla UNRRA fotografował to, czego oczekiwali od niego przełożeni, i ten materiał im przekazywał, a jednocześnie robił zdjęcia według własnych zasad.
Jednak w rzeczywistości praca dla UNRRA nie zawsze była tylko ograniczeniem. Niejednokrotnie dawała możliwość zrobienia świetnych zdjęć, takich jak lubił. Wiele fotografii Vachona, które znalazły się w archiwum ONZ, wygląda tak, jakby robił je dla FSA.
Także dla UNRRA zrobił zdjęcie, które sam uznał za najlepsze w swoim dorobku. Zatytułował je „Oczy Polski”. Pokazał na nim grupę repatriantów przybyłych z Syberii, stojących przed wagonem pociągu, w którym śpiewano polski hymn. Jak pisał, żaden z zebranych nie uśmiechał się, a ich spojrzenia wydały mu się jakby oskarżające. Vachon sądził, że takie zdjęcie mogłaby zrobić Dorothea Lange.
Pojęcie fotografii dokumentalnej w latach trzydziestych i czterdziestych odbiegało nieco od standardów, jakie dziś mu przypisujemy. Nie wykluczało ono wówczas pewnej dozy inscenizacji. Fotograf nie musiał ograniczać się tylko do biernego rejestrowania tego, co działo się przed obiektywem jego aparatu. Mógł inspirować pewne zdarzenia i nie uznawano tego za fałszerstwo. Ważne, by ludzie robili to, co i tak zwykle robią. Tak właśnie powstało wiele ikonicznych zdjęć Ameryki z epoki wielkiego kryzysu. I tę samą metodę Vachon stosował w Polsce. W liście do żony z 2 kwietnia 1946 roku opisał, jak fotografował repatriantów przybyłych do Wrocławia:
Poszliśmy na stację końcową tego pociągu przybyłego ze wschodu i wybraliśmy rodzinę, za którą mieliśmy podążać – w pociągu, w podróży, w trakcie posiłku itd. Przyjazd do Wrocławia, przeładunek mebli do ciężarówki, droga do miasta, rejestracja, odebranie kartek żywnościowych, odwszanie – zostawali w obozie przez kilka dni, przydzielano im gospodarstwo – zainscenizowaliśmy to, zabraliśmy ich do gospodarstwa przyznanego innej rodzinie repatriantów i tam ich sfotografowaliśmy. Myślę, że wyszła z tego cholernie dobra historia. (Poland, 1946, str. 49-50).
Vachon bardzo wyraźnie odczuwał różnicę między zdjęciami uzyskanymi w ten sposób a kadrami stanowiącymi wynik samej tylko obserwacji. W oryginalnej wersji zacytowanego wyżej fragmentu używa tak naprawdę nie słowa inscenizować, lecz fałszować, czyli angielskiego czasownika fake. Jednak jeśli miał opowiedzieć jakąś dłuższą i bardziej złożoną historię, a tego wymagano od niego w UNRRA, pewna doza inscenizacji była potrzebna.
Po wojnie Vachon przez kilka dziesięcioleci był fotografem magazynu Look. Praca dla pisma ilustrowanego znacznie różniła się od jego wcześniejszych doświadczeń. Tam także odczuwał napięcie między stawianymi mu zadaniami a metodą dokumentalną, do której przywykł w FSA. W wywiadzie z 1963 roku Vachon wyjaśniał:
[…] kiedy zacząłem pracować w „Look”, próbowałem trzymać się ściśle zwyczajów z FSA. Podstawowa różnica polega na tym, że w FSA zawsze pracujesz sam, naprawdę, nawet wtedy, gdy jest z tobą człowiek z danego rejonu, lokalny agent. Robiłem takie zdjęcia, jakie chciałem; on kręcił się w pobliżu i pomagał mi. W „Look” pracujesz z pisarzem, i jest to naprawdę praca zespołowa. Dużo rozmawiamy o danym temacie, nim zaczniemy robotę, i gdy jesteśmy na miejscu też, i wiemy, co chcemy powiedzieć, tworzymy opowieść. W FSA nie tworzyliśmy opowieści, robiliśmy zdjęcia i zawsze szukaliśmy dobrego ujęcia. W „Look” myślisz o układzie całości, myślisz o sześciu stronach, o początku, środku i końcu, o tym wszystkim. Podejście FSA po prostu by nie zadziałało. Chociaż niektóre elementy tej metody są ciągle bardzo użyteczne – po prostu to, że mogę zapomnieć o historii i uchwycić obraz, który zobaczyłem, a o dopasowanie go do historii martwić się później. (Oral history interview with John Vachon, 1964 Apr. 28, Archives of American Art, Smithsonian Institution, wywiad dostępny tutaj.)
Większość zdjęć, które Vachon zrobił w Polsce w 1946 roku, to fotografie reporterskie – rejestracje rzeczywistych zdarzeń i ludzi. Na niektórych udało mu się uchwycić wypadki naprawdę dramatyczne. 2 maja 1946 roku sfotografował pożar w Wąwolnicy. W liście do żony datowanym na 4 maja opisał to tak:
We wtorek wciąż kierujemy się na Lublin. Przekroczyliśmy rzekę i około 4:30 zobaczyliśmy przed sobą duży słup dymu, jak z płonącego szybu naftowego. Gdy dotarliśmy do niego, zobaczyliśmy, że to płonie wieś. Chciałbym potrafić ci to opisać, ale wiem, że nigdy nie zdołam. Nigdy nic nie wywołało we mnie takiego wewnętrznego rozdarcia i spowodowało takie cholerną niepewność, w co wierzyć, jeśli w ogóle w coś. To był 2 maja i to po wschodniej stronie Wisły, gdzie nie było dużo zniszczeń wojennych, a to była wieś składająca się z 300 domów, które wcale nie zostały zniszczone. To była piękna kraina i popołudnie pięknego dnia, i wszystkie pola wokoło były obsiane, pszenica wspaniale obrodziła, wszędzie wzdłuż drogi kapliczki były ozdobione kwiatami, i czuło się, że to maj, i ten rodzaj piękna właściwy dla normalnego życia w miejscu takim jak to. I nawet, gdy tam dotarłem i zobaczyłem, że to miejsce płonie, nie mogłem tego zrozumieć. Czyta się, że jakaś wieś spłonęła lub że gdzieś jest wojna, i ogląda się to na zdjęciach, ale na Boga, gdy widzisz, jak to się dzieje naprawdę…
Wszedłem na duże pole. To były domy, drewniane kryte strzechą, po prawej ogień przesuwał się przez osadę wraz z lekkim wiatrem. Ludzie biegali po polu tam i z powrotem, żeby wyciągnąć więcej ubrań, dobytku, świń itp., nim ogień dotrze do ich domostw. W ten wspaniały majowy dzień ze wspaniałymi zbożami dokoła i na pobliskich wzgórzach kilka setek ludzi przyglądało się, jak płoną ich domy, stodoły, zapasy i wszystko, co posiadali. […]
Mężczyzna załadował swój wóz dobytkiem, a koń wyciągnął go ze stajni, potem koń zerwał się i uciekł, a ludzie próbowali pchać wóz i nie mogli go ruszyć – zawołali do mnie tonem, którego nigdy nie zapomnę, a ja po prostu odszedłem. Również nie mogłem poruszyć tego wozu.
Poszedłem na pole z moim aparatem i zrobiłem kilka zdjęć, najpierw ogólne plany ludzi biegających na tle płonącej wsi, ogólne plany pożaru i kilka zbliżeń kobiety ciągnącej świnie. Ale ja to nie Weegee. Nie potrafiłbym podejść do tych ludzi, na których patrzę, i robić im zdjęcia. Jedno zrobiłem – dziewczynce, której twarz będę zawsze pamiętał. Miała około ośmiu lat, siedziała na kilku poduszkach, płacząc, trzymała na kolanach dziecko. Podszedłem bardzo blisko i sfotografowałem jej twarz, wtedy przestała płakać i powiedziała po polsku coś, czego nie zrozumiałem, i uśmiechnęła się najpiękniejszym uśmiechem. […] (Poland, 1946, str. 67-68)
Początkowo Vachon myślał, że był świadkiem zwykłego pożaru, nieszczęśliwego wypadku. To, czego dowiedział się następnego dnia, brzmiało dla niego niewiarygodnie.
Następnego dnia pojechaliśmy trochę na południe, obrobiliśmy rzekę, ten sam materiał, i około 5:30 wróciliśmy do spalonej wsi. Spłonęło mniej, niż mi się wydawało. Około 1/3 wciąż stało. Zatrzymaliśmy się na kwadratowym placu, a ludzie zgromadzili się wokół nas i opowiedzieli nam różne historie – obeszliśmy osadę i usłyszeliśmy jeszcze więcej, porozmawialiśmy z kilkoma żołnierzami, i znów usłyszeliśmy więcej. Nie wiem. Dzień wcześniej nie pomyślałem, że pożar to coś więcej niż pożar, wypadek. Teraz wiem, że to nie był wypadek, ale nie znam odpowiedzi. Zrobili to bandyci, zrobiła to tajna policja, zrobili to żołnierze itd. Ewidentnie była jakaś walka między żołnierzami a przypuszczalnie bandytami, którzy schronili się w miasteczku. I uderzyło to głównie w ludzi, którzy nie wiedzieli, co to za bandyci. (Poland, 1946, str. 68).
Vachon zrobił dramatyczne zdjęcia, ale do końca nie wiedział czego. Nie rozeznawał się dobrze w polskiej rzeczywistości. Słyszał różne wersje wydarzeń, jednak nie potrafił ocenić, która jest prawdziwa. Dla Amerykanina nie do pojęcia było, że milicja i wojsko – reprezentujące państwo – mogą przyjechać i spalić domy obywatelom.
Wąwolnica została spalona przez funkcjonariuszy UB w odwecie za pomoc udzieloną przez mieszkańców oddziałowi mjra Mariana Bernaciaka „Orlika”. Informacje o pacyfikacji dotarły do Stanisława Mikołajczyka, który odwiedził wieś dwa dni po tragedii. Sporządzony przez niego raport został załączony do interpelacji posłów PSL na Komisji Administracji i Bezpieczeństwa Krajowej Rady Narodowej 24.05.1946 r. Według tej wersji wypadki przebiegały następująco:
Dnia 2 maja 1946 ok. godz. 13 do osady Wąwolnica pow. puławskiego przybyli samochodem funkcjonariusze PUBP z Puław w liczbie 25 osób. Ludność, widząc uzbrojony tak liczny oddział, zaczęła uciekać w stronę tzw. Zarzecza. Na terenie Zarzecza funkcjonariusze UB wbiegli na podwórze Leszczyńskiego Wacława. Domownicy zostali spędzeni do mieszkania z zakazem opuszczania go. Zamknięci słyszeli strzelaninę, wybuchy granatów. Po chwili wyskoczyli przez okno z płonącego domu. Okoliczni mieszkańcy spieszący do pożaru nie zostali dopuszczeni do akcji ratowniczej. Wśród funkcjonariuszy UB rozpoznano por. Stefaniaka i ppor. Wargockiego z Puław. Po pewnym czasie cały oddział wycofał się z miasteczka bez żadnych przeszkód ze strony mieszkańców tej wsi. Ok. godz. 15 tego samego dnia do Wąwolnicy przybyli ponownie funkcjonariusze UB i rozbiegłszy się po miasteczku palili zabudowania bądź to przy pomocy pocisków zapalających, bądź też przy pomocy granatów, albo też używając do podpalenia zapałek. Pastwą płomieni padło: 101 domów mieszkalnych, 106 stodół, 121 obór, 120 chlewów i innych budynków, 255 świń, 2 krowy, 5 kóz, 145 kur i 60 królików. Straty te według szacunku mieszkańców wynoszą 70 364 800 zł. Ponadto spaleniu uległy 2 osoby, a szereg innych odniosło ciężkie lub lżejsze oparzenia. Jedna osoba zmarła wskutek udaru serca, a jedna wskutek wstrząsu nerwowego dostała pomieszania zmysłów .
Przedstawiciel Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego mjr Henryk Chmielewski odpowiedział opozycji, że: Co się tyczy spalenia Wąwolnicy, to zrobiła to banda „Orlika” z WiN podczas walki z wojskiem i milicją. Budynków nie można było uratować, bo w środku wybuchała amunicja (patrz: L. Pietrzak, Wąwolnica: „gniazdo os”, „Uważam Rze Historia”, nr (11/12) 20/21 listopad-grudzień 2013)
Jedna z fotografii zrobionych w Wąwolnicy odniosła pewien sukces. Została opublikowana w U.S. Camera, zakupiło ją wystawiało Museum of Modern Art. Zapewne zawdzięcza to dramatyzmowi zawartemu w warstwie wizualnej, bo dołączony do niej podpis jest skrótowy i podaje tylko podstawowe dane. W przypadku oryginału przechowywanego w archiwum ONZ brzmi po prostu: Pożar w polskiej wsi Wąwolnicy, 2 maj 1946. Brak dokładnego opisu nie pozostał bez konsekwencji. Zdarzało się, że fotografia była błędnie opisywania. Sławomir Snopek w artykule opublikowanym w Kwarcie zauważył, że Keith Low w książce Dziki kontynent. Europa po II wojnie światowej podpisał ją fałszywie: Polacy uciekający z Wąwolnicy po podpaleniu wioski przez ukraińskich partyzantów.
Snopkowi udało się też rozpoznać osoby uwiecznione na zdjęciu. Są to od lewej Edward Lipczyński, Władysław Lenartowicz, Zofia Lenartowicz, Mariann Lipczyńska i Władysława Gade. Jak pisze, trzy z nich znał osobiście (S. Snopek, Historia jednej fotografii, czyli o tym, jak się tworzy nowe fakty historyczne, „Kwarta” nr 4(9)/2013).
W 1956 r. i 1963 r. Vachon odwiedził Polskę na zlecenie Looka. Na wernisażu wystawy w DSH córka fotografa Ann Vachon opowiedziała, jak wyglądały te wizyty. Przybyłym wtedy dziennikarzom pokazywano przede wszystkim osiągnięcia socjalizmu – nowe osiedla, działające fabryki itp. Vachon fotografował te pokazówki, ale później szedł zobaczyć inną Warszawę, jeszcze nieodbudowaną, biedną. Wracał też do tych miejsc, które już widział wcześniej. Chciał zobaczyć, co się zmieniło. W trakcie ostatniej wizyty uwiecznił Polskę także na serii kolorowych slajdów. Nie ma wielu takich ujęć z tego okresu.
Fotografie Johna Vachona to coś więcej niż atrakcyjne obrazy. Pod powierzchnią skrywają ciekawe historie, opowieści o losach ludzi, których dotknęła Historia.
autor: Tomasz Stempowski
Dodaj komentarz